Znowu śnią mi się torowiska.

W dzisiejszym śnie miasto, w którym teraz jestem było ostatnim w Polsce gdzie zostały tory i pociągi. Ludzie z wszystkich stron zjeżdżali się właśnie tutaj, żeby pod pociągiem zakończyć swoją egzystencję. 

Trochę mało tych torów na takie wydarzenie. W rzeczywistości miasto przecina na pół jedna nitka (nie licząc rozwidleń przy peronie). Cóż, niekażde miasto ma tory a te wraz z ceglanym budynkiem dworcowym (pełniącym już tylko rolę techniczną) towarzyszą mi od najwcześniejszych wspomnień. Jest jeszcze tartak i kilka innych miejsc ważnych dla mojej lokalnej antropologi. 

Tutejszą rzeczywistość ratuje magiczny sznyt. 

Myślę teraz o tym jak w oparciu o lokalny pejzaż i lokalne życie budował narrację Neil Gaiman w Oceanie na końcu drogi.

Zastanawiam się również dlaczego mój język stał się taki sztywny, dlaczego brakuje wciąż słów a każde zdanie wydaje się grubo ciosane. W opozycji do jasnych i wartkich myśli.

Testuję różne krzesła, w różnych pokojach. Połowa mojej kawy wylała się na kuchenkę z niedokręconej kawiarki. Potrzebuję magicznego sznytu na czwartkową prozę życia.